Wyprawa na Sardynię (1996)
8-17 kwiecień 1996
W dniach 8-17 kwietnia Chór Kameralny UAM pod dyrekcją Krzysztofa Szydzisza wziął udział w Międzynarodowym Festiwalu Chóralnym Nuoro na Sardynii.
Udział w festiwalu chóralnym na Sardynii... - to brzmi równie nieprawdopodobnie, co dopingująco. Zgłosiliśmy się, nie bardzo wierząc w powodzenie. Oczekiwanie na odpowiedź organizatorów przeciągało się w nieskończoność. Gdy całkiem straciliśmy nadzieję, wtedy - jak to w bajkach bywa - z biura festiwalowego nadeszła wiadomość o zakwalifikowaniu Chóru Uniwersytetu z Poznania.
Gdy Sardynia wydała się być w zasięgu ręki, zaczął rysować się plan dotarcia na miejsce - Wenecja, Rawenna, Rzym, Florencja, Asyż, San Marino - tyle wspaniałych miejsc, znanych z historii kultury... chciałoby się zobaczyć wszystko! Nie wiadomo, co było wówczas trudniejsze - sprawna organizacja dalekiej podróży, czy sprowadzenie rozbujałych apetytów turystycznych do granic zdrowego rozsądku. Dyrygent Krzysztof Szydzisz niejednokrotnie studził rozpalone głowy - zespól musiał zadbać przede wszystkim o nienaganną kondycję artystyczną. Mając na uwadze to ostatnie, zatroszczyliśmy się o odpowiednie noclegi po drodze i przewidująco zarezerwowaliśmy bilety na przeprawy promowe. Przyjmowaliśmy rady i informacje od życzliwych znajomych - a to że we Francji strajki, na Korsyce wojna domowa, Ojciec święty chory, a co do promów... „sami wiecie"! Trudno uwierzyć, że nie straciliśmy zimnej krwi, nawet gdy krótko przed wyjazdem odwołano jedyne w tygodniu połączenie promowe. Nie bez żalu wstawaliśmy od świątecznych stołów. Najbardziej godne współczucia były osoby spoza Poznania - wpadły do domów na ostatnią chwilę (w Wielkim Tygodniu odbywaliśmy jeszcze próby), a niedługo po Rezurekcji trzeba było wyruszać na miejsce zbiórki. Wszystkich jednak czekała rekompensata - nabożeństwo w Bazylice św. Marka w Wenecji w Poniedziałek Wielkanocny.
Odwiedzane przez nas zabytkowe miasta włoskie oddychały jeszcze swobodnie przed letnim najazdem turystów. Po drodze, spragnieni wiosny, rozkoszowaliśmy się widokiem zielonych rozłożystych pinii, a w miarę zbliżania się ku Apeninom - smukłych cyprysów. Zwiedzając wnętrza starych świątyń nie mogliśmy oprzeć się pokusie wypróbowania ich akustyki - każdy taki mini koncert uświadamiał nam, że jesteśmy w miejscach narodzin jednej z najpiękniejszych i najbogatszych technik chóralnych - polifonii.
Po Wenecji, Rawennie i Asyżu - Rzym. Dotarliśmy tam wieczorem, ale co odważniejsi wybrali się na nocne powitanie miasta. Na Placu św. Piotra panował zdumiewający spokój przed środową audiencją generalną. Nazajutrz rano zameldowaliśmy się na placu dwie godziny przed rozpoczęciem spotkania z papieżem. Przepiękne słońce, ale przy wejściu niespodzianka - strażnicy odebrali nam pieczołowicie przygotowany transparent, trudno. Na szczęście o. Konrad Hejmo umieścił nas w sektorze sąsiadującym z trasą przejazdu Ojca św. Ku naszemu zachwytowi już na początku przejechał w swoim papa mobilu tuż obok nas. Taka chwila jest niezwykła - wszyscy wdrapują się na krzesła, chcą dotknąć wyciągniętej ręki papieża, wzruszenie było ogromne. Gdy po kilku minutach papież nadjechał ponownie, usiłowaliśmy śpiewać „Hej, czyja to rola" - na nutę tatrzańskich górali. Trudno było wydobyć poprawnie artykułowany głos, ale papież zatrzymał się obok nas, słuchając do końca. Wydzieraliśmy się wniebogłosy i słychać nas było chyba na całym placu. Czas pozostający do wieczornej przeprawy promowej na Sardynię przeznaczyliśmy na zwiedzanie miasta, a niezwykle męczący ruch uliczny sprawił, że późniejszą wymianę wrażeń dziwnym trafem zdominowały te... o charakterze kulinarnym.
Sardynia powitała nas promieniami wschodzącego słońca. W drodze w głąb wyspy, w kierunku Nuoro, dogonił nasz autobus Tonio, sympatyczny pilot, który odtąd nie odstępował nas na krok.
Festiwal, w którym wzięliśmy udział, miał - jak okazało się na miejscu - raczej elitarny charakter. Poza naszym, były chóry z Łotwy, Litwy (takie sąsiedztwo spowodował zbieg okoliczności) i dwa z „kontynentu", jak mówi się na Sardynii (nota bene nie bez delikatnej nutki lekceważenia). Klasyfikacja wstępna na podstawie nadesłanego nagrania gwarantowała towarzystwo, którego nie sposób się wstydzić. Każdy z zespołów koncertował w miejscowościach całego regionu, przeważnie w kościołach, co - ze względów akustycznych - dawało dużo satysfakcji. Jednak nie tylko koncerty przynosiły nam zadowolenie; wszędzie przyjmowano nas tak ciepło i serdecznie, że czuliśmy się jak w domu. Być może powodowało to zróżnicowanie stylistyczne naszej muzyki, może nasz zapał; na pewno ujmowały koncerty prowadzone ze swobodą w języku włoskim. Biorąc pod uwagę reakcje publiczności i zadowolenie gospodarzy, szybko staliśmy sig ich ulubieńcami (mogliśmy jedynie wyrzucać sobie brak reprezentacyjnych nagrań).
Mieszkańcy Sardynii (a jest ich dokładnie tylu, ile wynosi podwojona liczba mieszkańców Poznania) pod względem gościnności przypominali nam rodaków. Czas wolny między próbami, koncertami i przejazdami autokarem spędzaliśmy zazwyczaj... przy stole. Już po dwóch dniach „pasta" stała się najpopularniejszym w naszym gronie tematem dowcipów. Drugą zaobserwowaną przez nas cechą Sardyńczyków jest muzykalność, która wyraża się nie tylko zamiłowaniem do chóralistyki, ale do własnej, regionalnej muzyki i tańca. Tradycja gry na ludowych instrumentach jest tam bardzo silna - zespoły ludowe (złożone z młodych ludzi) urozmaiciły spotkania inaugurujące i zamykąjące festiwal; my również przyłączaliśmy się do tańczących.
Nic dziwnego, że konieczność powrotu nie napawała nas entuzjazmem. Na osłodę czekał nas jeszcze całodniowy przejazd przez Korsykę i koncert na francuskiej Riwierze. Sardynia pożegnała nas pogodą całkiem letnią (o to jedno mogliśmy mieć pretensje do losu - pragnienie wygrzania się w słońcu Południa zostało nienasycone, przydługa zima nawet tam dała się we znaki!). Przesmyk między dwiema wyspami jest niewielki, ale trudno o równie zachwycające krajobrazy. Zawinęliśmy do portu, urzeczeni bajkową scenerią - na wysokiej skale, wynurzającej się pionowo z morskiej wody, witało nas na Korsyce miasteczko Bonifaccio o kamiennej zabudowie, otoczone średniowiecznymi murami obronnymi. Jedynie na Korsyce nie udało nam się zaśpiewać podczas tej podróży, wydawaliśmy za to niekończące się okrzyki zachwytu - pięknem gór, cudownie bujną roślinnością, niezwykłymi zapachami, kolorem morza, śniegiem, barokową architekturą w Bastii... Kolejny, „morski" etap podróży - tym razem na pokładzie wielkiego promu - zawiódł nas do Nicei. Tutaj czekało zaproszenie na koncert w Antibes - nadmorskim mieście malarzy, ośrodku sztuki i rzemiosł artystycznych. Po drodze nie oparliśmy się pokusie odwiedzenia Monte Carlo, nawet znalazł się czas na krótki odpoczynek na plaży. Nasz występ w Antibes odbył się w pysznej scenerii i interesującym towarzystwie - zaśpiewaliśmy bowiem w ramach trwającego tam właśnie Salonu Sztuki Użytkowej. W odbudowanym, starym budynku portowym zgromadzono prace z dziedziny plastyki i rzemiosł artystycznych - witraże, freski, meble, malarstwo. Nasz udział w tej imprezie był niepowtarzalnym i niezwykle satysfakcjonującym doświadczeniem.
Bezpośrednio po koncercie wracaliśmy do domu, „naładowani" wielką ilością wrażeń, smutni, że to już kres podróży. Bogactwo doświadczeń pozostanie jednak na długo. A co najważniejsze, na Sardynii, w Nuoro, przygotowywane są niedalekie, jubileuszowe XXV Rasegna. Zaproszenie już nadeszło...
Katarzyna Liszkowska