Strachy na lachy (1997)
maj 1997
Wiosną nasz chór podejmował w Poznaniu dwa zespoły zagraniczne - niemiecki i amerykański. Z bogatego programu koncertowego skorzystali niewątpliwie wielbiciele muzyki chóralnej naszego miasta.
Chóry, które gościliśmy, były „zachodnie", samym więc swoim pojawieniem wzbudzały zainteresowanie i fascynację, jako reprezentanci wysokiego światowego poziomu śpiewaczego, o którym tak często nam opowiadano. Nasze emocje potęgował również fakt, iż na mistrzowskie śpiewy amerykańskich i niemieckich kolegów, mieliśmy odpowiedzieć wykonaniem w znacznej mierze „świeżego", dopiero co przeczytanego repertuaru. No cóż, raz kozie śmierć; albo kompromitacja, albo... Zresztą, przecież oficjalnie nie są to żadne „pojedynki", tylko przyjacielskie odwiedziny!
Zatem najpierw, w pięknych słowach, JM Rektor prof. Stefan Jurga zaprosił społeczność akademicką na "nadzwyczajny koncert" 10 maja, w którym wraz z nami miał wystąpić Chór Kameralny Uniwersytetu im. Christiana Albrechta z Kilonii, pod dyrekcją Frederike Woebcken. Nasz dyrygent nie omieszkał powiadomić zespołu, że pani Woebcken należy, jakżeby inaczej, do ścisłej czołówki chóralnych dyrygentów europejskich. "Rozumiecie więc, jakie są moje oczekiwania względem was. Jak ktoś mi gdzieś nierówno wejdzie..." - uspokajał Krzyś.
Pierwsi występowali goście i niektórzy z nas ze zdumieniem konstatowali, że ani ściany auli nie pękają od potęgi brzmienia, ani publiczność nie wpada w histeryczne uwielbienie. Niemniej chór śpiewał bardzo dobrze. Mogła się podobać precyzja i nienaganna intonacja, zwłaszcza w wykonaniu utworów „A Hymn to the Virgin" Benjamina Brittena i bardzo nowoczesnego, kapitalnego w brzmieniu „Epitaph for moonlight" R. Murray Schafera. Podbudowani i nieco pewniejsi swego zaśpiewaliśmy z kolei my. Te utwory, które były już „ośpiewane", wykonaliśmy bardzo dobrze (wnioskuję z własnych odczuć oraz z min, jakie po każdym utworze stroił do nas Krzysztof). Trudno jest się chwalić, ale w wykonaniu dwóch utworów Brahmsa okazaliśmy sporą muzykalność, no i „zjawiskowo" zaśpiewany „Tempus" P. Cona - cieszy. Jeśli zaś chodzi o utwory nowe - no cóż - „pierwsze śliwki robaczywki"... A może nie było aż tak źle? Publiczność wydawała się przecież zachwycona...
Wynik meczu Polska-Niemcy jest trudny do ustalenia, głównie ze względu na zbyt wielu arbitrów, w dodatku flader stronniczych. Sądzę, że oba chóry mogły się sporo od siebie nauczyć. Powtórki Grunwaldu nie było.
Lody zostały ostatecznie przełamane wieczorem, podczas zabawy na XVIII piętrze wieżowca Akademii Ekonomicznej. Tu dopiero rozegrał się prawdziwy turniej chowanej na takie okazje muzyki „lekkiej, łatwej i przyjemnej", który, uff, wygraliśmy. czyli chórzyści wszystkich krajów - łączcie się!
Tydzień później odwiedził nas Chór Kameralny Southern Indiana University, którym dyrygował Daniel Craig. Amerykanie przyjechali do Poznania na festiwal „Królowej Anielskiej Śpiewajmy", organizowany w kościele oo. Franciszkanów.
Goście wystąpili w bardzo kolorowych strojach, z epoki nieokreślonej, co odpowiadało ich wielce różnorodnemu, sakralnemu repertuarowi. Zaprezentowali sporo muzyki polskiej - od „Już się zmierzcha", po „Cantus Gloriosus" Świdra. Słuchaliśmy także utworów ghospel. Niestety, możliwości głosowe chórzystów byty dość słabe. Piszę „niestety", ponieważ muzyka w ich wykonaniu mogłaby się podobać, zwłaszcza duża spontaniczność i tak widoczna "radość śpiewania", której brakuje często perfekcjonistom.
Spontaniczność dała też znać o sobie, gdy tego samego dnia wieczorem spotkaliśmy się z ‚Jankesami", już tradycyjnie, w „Ekonomiku". Zawody śpiewacze nie były już tak łatwe, jak z Niemcami, stąd prócz standardowego zestawu, musieliśmy wytoczyć cięższą artylerię - cykl pieśni chasydzkich, zanim ostatecznie dali za wygraną. Jakie było nasze zaskoczenie i radość, gdy okazało się, że oba chóry znają „Wieniki", pełną werwy rosyjską piosenkę. W tańcu Amerykanie też wykazali się sporymi umiejętnościami i temperamentem. Duży plus, byli w tym prawie tak dobrzy jak my! W przyszłym roku planujemy rewizytę w Kilonii, co do Ameryki, to nie ustaliliśmy jeszcze terminu, pomimo gorących zaproszeń tamtejszego chóru. Myślę, że będziemy mogli tam pojechać, spokojni o własny poziom warsztatowy i muzyczny. Prysło kilka nieprawdziwych wyobrażeń, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Pojawiły się za to życzliwość i przyjaźń.
Łukasz Ferchmin
Życie Uniwersyteckie Nr 1-6 (45-50) styczeń-czerwiec 1997