Śpiew chóralny, hurralny, łabędzi i limeRYKI (1998)
Fot. Friederike Woebcketz

Śpiew chóralny, hurralny, łabędzi i limeRYKI (1998)

wrzesień 1998

Pewien chór kameralny z Poznania
nawet w lipcu nie rzuca śpiewania.
Co już wszakże zdwniewa,
za granicą on śpiewa.
Dziwny taki jest chór ten z Poznania.

Dziwny, oj dziwny. Bo któż dobrowolnie tak się wysila? Trzeba nosić ze sobą mnóstwo rzeczy, które w domu rozsądnie leżą sobie w szafach. Zwykle te rzeczy przecież strasznie dużo ważą! Trzeba wystawić się na badawcze spojrzenia służb granicznych. A jak już się jest za granicą to trzeba mówić w języku obcym (chyba, że kontakt słowny z współczłowiekiem jest dla kogoś sprawą drugorzędną, a to brzydko). No a zanim dojdzie do tych wszystkich wymienionych powyżej nieprzyjemności, znaleźć musi się ktoś, kto serdecznie zaprosi, szczerze ucieszy się ze spodziewanej wizyty, nakarmi, wysłucha, obdarzy zasłużoną owacją albo chociaż przyzna jakąś nagrodę. Doświadczenie uczy, że jeśli zaistnieją już powyższe warunki, zwykle warto pojechać. To nawet miło, kiedy publiczność głośno klaszcze, bo nie chce jeszcze iść do domu, kiedy są kwiaty, gratulacje, a czasem i jakiś dyplom wpadnie, który powiesić można sobie i oglądać na przykład w lutym.

I tu dochodzimy do sedna sprawy, czyli śpiewu łabędziego. Łabędzie najpiękniej śpiewają przed śmiercią. W naszym przypadku te łabędzie to utwory składające się na przygotowany w ciągu semestru repertuar. Sporo pracy kosztuje doprowadzenie ich do stanu używalności, co więcej - pewnej ogłady. No i jak tu nie wypuścić łabędzi na szerokie wody?

Rejs letni I - Poznań-Kilonia (30 czerwca - 4 lipca)

Pewien chór kameralny z Poznania
nie odmówił raz sobie spotkania,
i zaśpiewał w duecie na „proszonym" koncercie,
nie zabrakło tam nawet nagrania.

Tak naprawdę koncerty byty dwa, a połowę duetu stworzył Chór Kameralny Wydziału Pedagogiki Uniwersytetu im. Christiana Albrechta w Kilonii. Pierwsze doświadczenia we wspólnych koncertach zdobywaliśmy w maju minionego roku w Auli UAM. Tym razem zamieniliśmy się tylko rolami gospodarze - goście. Niestety, dla chóru kilońskiego śpiew był w pełni łabędzi, co przydało sytuacji powagi. Wydział pedagogiczny zostanie przeniesiony do Flensburga a dyrygentka chóru zamierza całkowicie poświęcić się klasie dyrygentury chóralnej, którą prowadzi od kwietnia 1998 na Hochschule fair Ktinste w Bremie. I chóru od października już nie będzie. A szkoda, bo ludzie zdolni, ciekawi i mili.

Koncerty nie miały charakteru meczu. Podobno duet był udany, bo się uzupełniał. Oprócz wspomnień pozostało nagranie i recenzja z „Kieler Nachrichten": „Podczas, gdy gospodarze w zajmujący sposób zmieszali utwory znane z rzadko wykonywanymi (kompozycje Heinricha Schutza, Otto Olsona; Franza Biebla), prezentacja chów z Poznania okazała się godną zawarcia znajomością z ukrytymi skarbami sakralnymi naszego stulecia. Sprostać po części archaizującym, po części kompleksowym strukturom o niezwykłej intensywności wyrazu, sąsiedztwu tanecznej radości i zrozpaczonego błagania potrafi tylko chór, który dysponuje wszystkimi odcieniami dynamiki z taką oczywistością, jak ten. Także czarodziejskie moce wszechobecnego, rzutkiego Krzysztofa Szydzisza sprawiły, że świat mszy i psalmów Zielińskiego. Sisaska i Świdra, czy Trzech Pieśni Chasydzkich zaprezentował się tak bezpośrednio i przejmująco."

Od kilku lat czarodziej w Poznaniu
dyrygenta udaje w przebraniu.
Trzeba przyznać, o wstydzie,
doskonale mu idzie,
czarowanie to chórem w Poznaniu.

To tak gwoli komentarza do tych „czarodziejskich mocy", o które zapytała również dyrygentka Chów *EWF - Friederike Woebcken -intrygująca osoba, która łączy w sobie lekkość kolibra i twardy charakter. Trudno nie wspomnieć tu o studiach podyplomowych, które odbyła w Sztokholmie pod kierunkiem Mistrza Chórmistrzów - Erica Ericsona (w 1997 roku uhonorowanego przez samego Króla Carla XVI Gustawa Polar Music Prize, rodzajem muzycznej Nagrody Nobla). Obecnie wykłada na Hochschule fur Kiinste w Bremie, gdzie indywidualnie kształci przyszłych dyrygentów chóralnych, a także prowadzi Madrigalchor Kiel - chór znany w Niemczech i za granicą.

Pewien chór, co zaśpiewał w duecie
na podobno udanym koncercie,
popis dal na piachu
siatkarskiego fachu. 

Niniejszym pragnę dać wyraz podziwu dla wszystkich dzielnych siatkarek i siatkarzy naszego chów, którzy nie bacząc na nieprzyjazne podłoże (piach, mokry), tak wspaniale walczyli, żeby inni mogli się cieszyć. Niech żyją! I dalej wygrywają. Dalekosiężne okazały się skutki właściwej Kilonii wilgoci i „pracowitego" wiatru (mówi się, że jest „wciąż przewietrzanym" miastem) - wybuchła chóralna kameralna epidemia. Drugi koncert zaśpiewaliśmy tylko dzięki samozaparciu, niezawodnemu rozśpiewaniu przeprowadzonemu przez Krzysztofa Sz. i wierze w cuda.

Poza tym czas upływał nam na zwiedzaniu (miasto prawie nie ma zabytków na skutek ogromnych zniszczeń wojennych, za to podczas spaceru można przyglądać się okazom żeglugi morskiej, wdychać cudownie świeże powietrze, albo przepłynąć promem na drugą stronę Zatoki Kilońskiej) i wieczorkach towarzyskich, na których obok niepowtarzalnej odmiany śpiewu chóralnego - śpiewu hurralnego - królowały pokarmy ciekłe i stałe. Nie zabrakło akcentów oficjalnych - krótkiego spotkania z władzami Uniwersytetu im. Christiana Albrechta, wymiany komplementów i podarków. I już trzeba było wracać do Poznania - czekała aspiryna, termofory, cudowne sposoby babuni, wszystko po to, by doprowadzić się do stanu wokalnej używalności.

W Kilonii. Fot. Frieclerike Woebcken Rejs letni II - Poznań Llangollen (8-12 lipca)

Pewien chór kameralny z Poznania
ku konkursom czasami się sklania.
Choć nie męskim jest chórem
to odważnie i murem
dźwięku stoi ten chór z Poznania. 

Na promie z Calais od Dover nie kołysało a kontrola graniczna nie śni nam się po nocach. Bez przeszkód przekroczyliśmy sobie granicę Królestwa, chyba dlatego, że chóralnie.

Po przyjeździe do malowniczo położonego miasteczka festiwalowego zaznaliśmy cudownego odświeżenia zmysłów - dzięki niepowtarzalnemu mikroklimatowi, który tam panuje. W powietizu unosi się zmaterializowana idea festiwalu, którą w 1947 roku postanowili urzeczywistnić organizatorzy - pokój i tolerancja poprzez muzykę. Tam przechadza się, bez przesady, świat w swej różnorodności i bogactwie. Inność jest zaletą. Uczestnicy przybywają ze wszystkich stron - z Afryki, obu Ameryk, Australii, Azji i Europy (w tym roku przedstawiciele 48 państw). Przez sześć dni trwa święto tafica i śpiewu, podczas którego występy wokalnych i tanecznych zespołów ludowych przeplatają się z prezentacjami chórów wszystkich kategorii, solistów wokalistów, światowej sławy orkiestr i wirtuozów. Od 1987 roku w ramach festiwalu odbywa się konkurs chórów o tytuł „Choir of the World at Llangollen", w którym i my wzięliśmy udział.

Przyjęto nas serdecznym napisem: „Witajcie do Walji" i pyszną, a jakże by inaczej, herbatą. Mieszkaliśmy „u rodzin", co okazało się tyle ciekawym, co przyjemnym przeżyciem. „Ciocie" i „wujkowie" z reguły bardzo się o nas troszczyli a i ekscytowali się konkursowymi zmaganiami w stopniu przerastającym nawet zaangażowanie samych uczestników. Prawie wszyscy mieli w swoich domkach mnóstwo interesujących przedmiotów, które nie pozostawiały wątpliwości, co do swej funkcji dekoracyjnej - ilość łyżeczek i filiżanek pokryłaby zapotrzebowanie pasażerów statku wielkości Titanica.

Nadszedł piątek, godzina 10, nasz występ konkursowy. Przesłuchania odbywały się w ogromnym NAMIOCIE. Chór Kameralny UAM na co dzień nie śpiewa w namiocie, od święta w zasadzie też nie. I nie śpiewa do mikrofonu, żeby usłyszeć się przez głośniki. A tu stanęło to czterdziestoosobowe maleństwo w lesie mikrofonów, na ściółce splątanych kabli, z przodu rozpościerała się chwilowo zaludniona pustynia namiotu a nad głowami kołował gotowy do ataku jastrząb jury (przezornie uwięziony za szybą):

Czujne uszy zza szyby w Llangollen
pilnie strzygły, a oko sokole
drżąc wpijało się w nuty.
Ale wciaż stało buty 
tym dzielnym zespołom w Llangollen.

Przynajmniej na tyle, by zaśpiewać swój program. Na upajanie się własnym głosem nie było czasu - czuwał dzwonek. Utworem obowiąz-kowym w kategorii chórów mieszanych (naszej) był madrygał G.P. da Palestriny pt. „Alla Riva del Tebro", poza tym należało wykonać dwa utwory kompozytorów rodzimych, zaśpiewaliśmy motet „Haec Dies" Mikołaja Zieleńskiego (XVII w.) i „Cantus Gloriosus" współczesnego kompozytora, Józefa Świdra. Werdykt ogłoszono po obiedzie, poprzedzając go szczegółowym komentarzem występu każdego z 10 chórów. Za każdy utwór przyznano punkty, podczas litanii „Zasług i przewinień" trwało gorączkowe podliczanie, atmosfera zbliżała się do pułapu wrzenia. Poderwało nas prawie z krzeseł, kiedy usłyszeliśmy pean na cześć naszej interpretacji utworu obowiązkowego (przyznano nam za niego najwyższą ze wszystkich chórów ilość punktów), ocena pozostałych dwóch utworów była bardziej zróżnicowana. W rezultacie 2 miejsce! Przed nami (z 1 punktem przewagi!) Chór Sirenian Singers z Wrexham z Walii. A to ci było blisko... A gorąco to już z pewnością. I z tej mieszaniny radości i gdybania niepostrzeżenie wyłoniła się sobota - czas by popatrzeć trochę na Walię. Pojechaliśmy do Chester, zwiedziliśmy tamtejszą katedrę wypróbowując jej walory akustyczne. Napatrzyliśmy się do woli na samochody - widma z pasażerami zakładnikami (ach ten ruch prawostronny). Wieczorem w Namiocie odbył się koncert, w którym wystąpiły chóry - finaliści konkursu, walczące o tytuł „Choir of the World". Zwyciężyli Syrenian Singers, ciekawie zaprezentowały się również chór Żeński z Węgier i chór kameralny z Danii. W pierwszej części koncertu, poza konkursem, wystąpił Chór ze Suezi w Płd. Afryce. Już samo wejście na scenę zapierało dech w piersiach - rączo wbiegli wymachując dzidami. Stroje mieli tradycyjne - dyrygent na przykład zaprezentował się w przepasce biodrowej. Jego ruchy sceniczne były dla nas serią niespodzianek - „zapuścił utwór" i gdzieś zniknął, tańczył w pierwszym szeregu, dyrygował dzidą. Mój mózg rejestrował to wszystko w tle rekonstruując wołania europejskich chórmistrzów a i samych chórzystów o urozmaicenie form prezentacji muzyki chóralnej. Afrykańczyków przyjęto bardzo gorąco, obudzili pulsujące w publiczności rytmy.

I tak pełni wrażeń opuściliśmy następnego dnia festiwalowe miasteczko. Chętnie by się tu dłużej pomieszkało. Chociaż podobno wszystko, co najlepsze, pozostawia niedosyt. Mimo niechrześcijańskiej pory odjazdu (6 rano) zaśpiewaliśmy naszym „ciociom" i „wujkom" na pożegnanie i obie strony wyraźnie się wzruszyły. A potem na dobre się rozpadało... I przyszły wakacje czyli czas bez śpiewania. A że nie możemy bez siebie żyć spotykaliśmy się co wtorek i oglądaliśmy zdjęcia. Już niedługo zaczniemy hodować nowe łabędzie... Pewien chór kameralny z Poznania

c.d.n.
Beata Kornatowska
Fot. Frieclerike Woebcken

Życie Uniwersyteckie Nr 9 (65) wrzesień 1998